​Spływ kajakiem szwedzką rzeką Ångerman.

Granaty w drodze…

Mamy to! Spłynęliśmy rzeką Ångerman. W ciągu trzech dni pokonaliśmy kajakiem 90 km. Wystartowaliśmy w miasteczku Sollefteå, a zakończyliśmy przygodę w porcie w Härnösand.

Wiele razy w życiu spływaliśmy różnymi rzekami, ale ta była naszą pierwszą tak dużą i jednocześnie pierwszy raz dopłynęliśmy aż do samego ujścia rzeki do morza. Rzeka Ångerman ma długość 460 km i jest jedną z najdłuższych szwedzkich rzek. Jej źródła znajdują się w górach w Norwegii. Ze względu na liczne tamy i elektrownie wodne spławna jest jedynie na ostatnich 80 km. W związku z faktem, że przemieszczając się kajakiem często nie płynęliśmy najkrótszą możliwą trasą i zawijaliśmy do licznych zatok, na naszym wskazaniu GPS pojawiło się 90 km.

​Od samego początku, gdy dotarliśmy do krainy Höga Kusten, poczuliśmy łączność z tą rzeką i wiedzieliśmy, że chcemy spłynąć nią do morza. Pytanie zatem nie brzmiało „czy” to zrobimy, ale „kiedy”. Na dogodną sposobność czekaliśmy ponad 4 miesiące i w końcu spełniliśmy kolejne z naszych marzeń.

​Gdy trzeciego dnia spływu na horyzoncie zobaczyliśmy port w Härnösand, poczuliśmy (jak zazwyczaj w takich sytuacjach) radość i satysfakcję z osiągnięcia celu i jednocześnie żal z powodu kończącej się przygody. Zwolniliśmy i celebrowaliśmy ten moment w promieniach słońca, które właśnie wchodziło w czas zwany „złotą godziną”. Kiedy już dotarliśmy do nabrzeża, zapakowaliśmy cały sprzęt do Granatobusa i zjedliśmy pizzę w pobliskim barze, poczuliśmy tak ogromne zmęczenie, że mimo relatywnie wczesnej godziny, energii pozostało nam już tylko na pójście spać.

​Ale wróćmy do początku…

​Dzień przed startem zaprowadziliśmy Granatobusa na finisz spływu, czyli do Härnösand, a następnie z całym potrzebnym sprzętem przetransportowaliśmy się do Sollefteå, skąd planowaliśmy wyruszyć na szlak. Jak zazwyczaj, zorganizowaliśmy spływ w taki sposób, by być gotowym na noclegi w terenie bez infrastruktury, co oznacza, że mieliśmy ze sobą namiot i cały sprzęt do spania, gotowania oraz zapas żywności na trzy dni. Zgodnie z obowiązującym w Szwecji Allemansrätten, czyli prawem wszystkich ludzi, przestrzegając zapisanych w nim zasad, można rozbić namiot na jeden nocleg niemalże wszędzie. Jest to wspaniała alternatywa, warto jednak pamiętać, że znalezienie miejsca na rozbicie namiotu może być trudne. Powoduje to fakt, że wiele miejsc jest na tyle „dzikich”, że dostępność do nich jest ograniczona lub często wręcz niemożliwa. Bywało, że czasem od momentu, gdy decydowaliśmy o przystanku, musieliśmy płynąć nawet godzinę w poszukiwaniu dogodnego miejsca, by przybić kajakiem do brzegu, a i wtedy nie zawsze miejsce takie oferowało dogodny plac na nocleg. Kiedy jednak już go znajdowaliśmy, byliśmy bardziej jak usatysfakcjonowani. Do noclegów jeszcze wrócimy w dalszej części relacji.

​Pogoda dopisała nam wyjątkowo. Przelotne opady pojawiły się jedynie pierwszego dnia. Cały czas było słonecznie, ciepło i przyjemnie, temperatura w ciągu dnia sięgała nawet 27°C. Noce, jak to w sierpniu, były już chłodne, ale na to byliśmy przygotowani. Trochę zaskoczył nas dość silny wiatr, ale ponoć nie można mieć w życiu wszystkiego :).

​Przez trzy dni płynęliśmy przez relatywnie niezurbanizowane tereny. Stale towarzyszył nam las porastający brzegi rzeki. Kolory zielony i błękitny we wszelkich odcieniach przeważały w naszym krajobrazie, a ten idylliczny obraz łamała jedynie czerwień naszego kajaka i pojawiających się od czasu do czasu na brzegu tradycyjnych szwedzkich domków.

Spoglądając na mapę naszej trasy można dostrzec sporo miejscowości wzdłuż rzeki i nabrać przekonania, że jest tam sporo miejsc, gdzie można kogoś spotkać czy rozbić namiot i uzupełnić zapasy. Nic bardziej mylnego. W większości są to osady składające się z kilku domostw (czasem jednego), bez sklepów, pól namiotowych i tym bardziej restauracji. Na całej trasie nie spotkaliśmy żadnego kajakarza, ostatniego dnia pojawiła się żaglówka i motorówka. W większości czasu byliśmy tylko my i rzeka.

​Od Sollefteå, gdzie wystartowaliśmy, przez około 1/3 dystansu naszego spływu rzeka jest szeroka na około 150–200 metrów. Im bardziej zbliża się do morza, tym bardziej się rozszerza, by osiągnąć nawet 2 km szerokości. Jednocześnie nurt słabnie. To, co zobaczyliśmy w pobliżu ujścia, przypominało nam dużo bardziej zatokę morską niż rzekę.

Napotkaliśmy na naszej drodze wiele wysp. Na niektórych się zatrzymywaliśmy, inne nie były gościnne, więc tylko się im przyglądaliśmy. Docieraliśmy także do plaż, czasem piaszczystych, częściej kamienistych i skrzętnie korzystaliśmy z możliwości kąpieli w rzece. W związku z faktem, iż były one zazwyczaj zagubione w czasie i przestrzeni, stroje kąpielowe zupełnie nie były nam potrzebne. Temperatura wody w rzece kompletnie nas zaskoczyła. Spodziewaliśmy się krystalicznie czystej i bardzo zimnej, a dostaliśmy zaskakująco ciepłą, choć nadal czystą. W górnym biegu piliśmy wodę bezpośrednio z rzeki (po przefiltrowaniu) i dopiero gdy dotarliśmy do rozlewisk, gdzie woda morska miesza się z tą z rzeki, musieliśmy zaprzestać tego procederu.

​Płynąc, mijaliśmy także kolejne mosty przerzucone przez rzekę. Znaliśmy je już dobrze, gdyż wielokrotnie przejeżdżaliśmy nimi samochodem, ale na możliwość zobaczenia ich z perspektywy wody czekaliśmy od dawna. Szczególnie imponujących rozmiarów most Höga Kusten, będący jednym z symboli regionu, zrobił na nas ogromne wrażenie. Spotkaliśmy też na naszej drodze przeprawę promową, gdzie prom przemieszcza się po linach łączących dwa brzegi. Ponadto odwiedziliśmy najdalej na północ wysuniętą destylarnię whisky, gdzie jedyny raz na szlaku zjedliśmy coś innego niż nasze liofilizowane porcje. Byliśmy też w nie działającej już, ponoć największej na świecie sortowni spławianego drewna. Miejsca te jednak są na tyle ciekawe, że raczej wymagają osobnego opisu.

​Każdy z dni spływu miał swoje własne wyzwania. W mieście Sollefteå rzeka jest dość wartka. Od startu płynęło się nam więc wspaniale. Nurt niósł nas niczym na skrzydłach. Dodatkowo wiatr tego dnia wiał dokładnie zza pleców, dając nam niezły bonus. Cały dzień byliśmy w fantastycznych nastrojach, których nie zepsuł nam nawet fakt, gdy mniej więcej w połowie dnia zorientowaliśmy się, że choć w kontekście pokonanej odległości powoli powinniśmy dopływać do celu, to zgodnie z wskazaniem na mapie jesteśmy zaledwie w połowie dystansu. Okazało się, że w przewodniku jest błąd i to nie byle jaki. Tego dnia zamiast przepłynąć wskazane 23 km, finalnie przepłynęliśmy 41 km i jak łatwo się domyśleć, nie pomyliliśmy drogi :). Mieliśmy czas, pogoda sprzyjała, więc nie był to dla nas duży problem, poza tym, że gdy dotarliśmy do celu, byliśmy mocno zmęczeni. Wieczorem dokładnie policzyliśmy ten i kolejne dystanse (co powinniśmy zrobić przed startem 😜) i okazało się, że pozostałe odcinki w przewodniku zgadzają się już mniej więcej z rzeczywistością. Może i to lepiej, że nie mieliśmy świadomości tego stanu rzeczy, bo świadomie byśmy pewnie nie zdecydowali się na taki dystans jednego dnia, a tak już wiemy, że jest to możliwe 😁.

​Drugiego dnia natomiast stawiliśmy czoła zgoła odmiennej sytuacji. Rzeka Ångerman, im bliżej ujścia, tym bardziej rozszerza swój bieg i w konsekwencji nurt staje się słabo wyczuwalny. Gdy dodamy, że tego dnia wiatr zmienił kierunek o 180°, to będziemy mieli obraz sytuacji. Cały dzień zatem płynęliśmy niby z nurtem rzeki, ale pod wiatr. Zmagaliśmy się z wiatrem w żeglarskim żargonie zwanym „wmordewind” 😜, oraz falą, która dla naszego dmuchanego kajaka i dla nas była już wyzwaniem. Gdy tylko przestawaliśmy wiosłować, zaczynaliśmy się cofać i tracić ciężko wypracowane metry. Tym sposobem przez cały dzień urobiliśmy ledwo 20 km.

​Trzeciego dnia warunki były zbliżone, ale całe szczęście w drugiej połowie dnia wiatr nieco osłabł i pozwolił nam ukończyć spływ. Mieliśmy co prawda zapas czasowy i mogliśmy wydłużyć nasz pobyt na rzece, jednak prognoza pogody miała względem nas inne plany. Na kolejne dni zapowiadano bardzo silny wiatr i ulewy z możliwymi burzami, co powodowało, iż rozmawialiśmy już nie tylko o naszym dyskomforcie, a bardziej o bezpieczeństwie (a w zasadzie jego braku). Z tego powodu bardzo chcieliśmy móc zakończyć spływ w 3 dni i byliśmy szczęśliwi, gdy się nam to udało.

​Nocowaliśmy w przepięknych okolicznościach przyrody. W zasadzie cały spływ rozpoczęliśmy właśnie od noclegu. Rozbiliśmy namiot na samym cyplu wyspy w pobliżu miasta Sollefteå, gdzie wieczorem paliliśmy ognisko, a rano obudziły nas promienie słońca padające na tropik naszego namiotu. Drugiej nocy dotarliśmy na kolejną wyspę, gdzie w przeszłości znajdowała się ponoć największa na świecie sortownia spławianego drewna, a dziś cały teren został zagospodarowany jako miejsce wypoczynku. Choć jest połowa sierpnia, to na północy Szwecji najwyraźniej sezon się już zakończył. Byliśmy tam niemalże zupełnie sami. Trzeci z naszych biwaków był na (dosłownie) rajskiej piaszczystej plaży z ogniskiem tuż przy brzegu. Nic dodać, nic ująć…

​Kiedy tak płynęliśmy, zmagając się z trudnościami, czując niesłabnącą bryzę na twarzach, stale utrzymując kurs prostopadle do fal, które z jednej strony były na tyle długie, by nieźle nami bujać, a z drugiej strony na tyle krótkie, by kajak nie mógł płynnie przez nie przepływać, obserwując grzywy z piany tworzące się na szczytach niektórych z nich, wspominaliśmy Aleksandra Dobę i jego wyczyn przepłynięcia kajakiem Atlantyku. Mieliśmy ogromny przywilej i jednocześnie przyjemność poznać go osobiście i wysłuchać jego opowieści podczas współorganizowanego przez nas festiwalu podróżniczego Włóczykijki w Barlinku. Teraz, płynąc w relatywnie trudnych dla nas warunkach, które jednocześnie nijak nie były porównywalne do tych na morzu czy oceanie, nadal (a może tym bardziej) pozostawiamy dokonania Olka w sferze spraw kompletnie dla nas niewyobrażalnych.

Ciekawe artykuły, zabawne filmy i zdjęcia, najnowsze oferty wyjazdów prosto na Twojego maila. Zapisz się by być dobrze poinformowanym

Imię i Nazwisko
E-mail:*

Zawsze przed podróżą zabiezpiecz siebie i swój bagaż Ubezpiecz się

Polecamy

Dodaj komentarz

Captcha *